brano w nowe szaty, a dalej uprzejmy Wierzynek zaprosił wszystkich na ucztę.
— Wierzynkowa córka! Mój Boże, jakaż ona piękna! — myślał Rudolf, wracając z kościoła, jak pijany. — Zdało mi się, że to jakaś święta. Więc są na świecie takie dziewice, do świętych, albo aniołów podobne?
I szedł w ulicę, którą się udał pochód, i stał długo przed domem, w którym zniknęli, aż go obudził z zadumy szyderczy śmiech ojczyma.
— Ha! ha! ha! I nad czem tak myślisz? Czy chcesz ten dom kupić, żeś się tak weń wpatrzył i liczysz każdą belkę? Dobrzeby było wydrzeć i to tym polskim świniom... nieciłby nie ważyli się stawać z nami do walki.
Rudolf wstrząsł się cały, jakby przed ukąszeniem gadu; popatrzał przytem okropnym wzrokiem w cyniczną twarz Pater-noster-machera i ścisnął pięść tak mocno, że zatrzeszczała.
— Kogo nazywasz polską świnią?
— A ot tego tam Wierzynka, brata tego wyklętego gałgana, co chcieli się próbować z Hanzą... I jego taki sam koniec czeka.
— Słuchaj! — rzekł Rudolf z wściekłością — gdybyś nie był mężem mojej matki, wtłoczyłbym ci te słowa napowrót do gardzieli i połamał te resztki czarnych zębów w pysku. Nie waż się powtórzyć tych słów więcej... Pamiętaj!... bo wtenczas nie będę już uważał na związki, co nas łączą.
— O ty odmieńcze przeklęty! To tak? więc ty ich stronę trzymasz i należysz do Hanzy. Poczekajże, dowie się o tem ten, komu należy o tem wiedzieć.
— Kpię z niego, tak jak i z ciebie, nędzniku. Precz z moich oczu!
Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/95
Ta strona została przepisana.