Na bezpowrotnej, śmiertelnej lubieży,
Tłukąc ciało o kości, z wywróconą wstecz szczęką,
Zęby płomienne z poza węgłów szczerzy
I dłubiąc pelikana dzióbkiem,
W jaskini, którą opanowały ich cienie,
Tych tłumów cienie, spatroszonych nad-bydlęcą męką.
Rozpiera wodną otchłań fajansowym kubkiem.
Ja wiem, że kłamię i że nad śmiech, konstrukcja prawdy
tylko wyższa,
Babilonową, skręconą wieżą wżera się w ciemności.
Babel, Jezabel i angielska Mabel,
Co czyta Biblję na mdłym podwieczorku,
Gdy naszej gwiazdy grzmiąca fotosfera
Parska wybuchem płonącego gazu.
Wodór się pali i Helium powiewa,
Oświetla przestrzeń pośredniego mroku.
Wieczór i świt przemierza starzec bez brody
I na przełęczy ostatecznych pojęć
Manometr świata na Nicość nastawia.
Być nim, czy też pozostać sobą,
W meta-bydlęcym, rokokowym stroju
I gzić się dalej na gwarnych pastwiskach.
Oto problemat godny kłamstw Cezara.
Zużyte zęby miamlą jeszcze pokarm
Przeżuty dawno przez podwójny worek,
Którym się szczyci dumna Pazifaë.
Elektron niańczy w magnetycznem polu
Ślepy wzrok widma wstrzymany w swej drodze.
Strona:PL Witkiewicz-Tumor Mózgowicz.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.