Strona:PL Witkiewicz-Tumor Mózgowicz.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.
MÓZGOWICZ
(gwałtownie obejmując ją)
Nie, nie! Nie mów tak. Kocham cię, strasznie cię kocham (nagle flaczeje). Tylko nie mogę zapomnieć, że jesteś księżniczką. Jest w tem coś absolutnego. Dość spojrzeć na twoją nogę (Rozhulantyna ogląda nogi, poczem patrzy na niego badawczo). Gdyby ojciec twój, kniaź Bazyli, mógł cię widzieć w objęciach takiego chama, umarłby ze wstydu poraz drugi. Mówię ci: jest w tem coś absolutnego, w całej kwestji rasy. Cóż mi pomoże cała wiedza? (Ciska korektę o ścianę). Nie mogę się urodzić poraz drugi.
ROZHULANTYNA
(obejmując go)

Mój jedyny, mój Tumorku najukochańszy — że też ty tego nie rozumiesz. Właśnie w tem jest wszystko, cały urok piekielny. Dlatego opuściłam Krzeczborskiego. Nie cierpię tych demi-aristos. Przeklęte snoby. Jesteś potwornym chamem i jak czuję moją krew, piekielnego zaiste błękitu, jak łączy się z twoją, purpurową, chamską juchą, jak tworzymy razem tę rasę fioletowych pół-bogów, jak myślę o tem, to chce mi się rozprysnąć ze szczęścia w jakąś magmę nie z tego świata.

(Twarz Mózgowicza rozjaśnia się w dzikim tryumfie Wchodzi Alfred Mózgowicz).
Patrz! Oto on, mój fetysz. Fred — chodź, niech cię uściskam.