Strona:PL Witkiewicz-Tumor Mózgowicz.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.
sze głupie Alefy. Twoja własność! Jak ty śmiesz? Żebyś choć był poetą. Darowałabym ci połowę twojej dzikiej siły. To co Moryś nawet potrafi jednem słowem, ty musisz na to zużyć całe góry zwykłej, bydlęcej energji. Własnością czyjąś jest to, co się samemu bierze i trzyma, a nie ochłapy przypadkiem wydarte z Mathematical Office. Moja nieskończoność nie jest symbolem. Jestem jak prawdziwa Astarte. Gdybym przyszła na świat wcześniej, byłabym królową naprawdę, a nie komedjantką na jakiejś głupiej wyspie. To tyś mnie oddał Greenowi. Ten matematyczny przyrząd był pierwszym moim kochankiem; nie mogę bowiem uważać za kochanków twoich sześciu synów. Postąpiłeś jak Alfons! Szkoda, że Izydora, o którym tyle się teraz u was mówi, nie mogłam mieć w swojej kolekcji.
(Mózgowicz wstaje i krzyczy na Malajów).
(Robi się świt gwałtowny, czerwone chmury przeciągają po niebie. W rannym powiewie palmy chwieją się. W oddali wybucha wulkan. Krwawe błyski oświetlają krajobraz i słychać huk stłumiony. Malaje podbiegają z nastawionemi lancami. Izia leży nieruchomo z zamkniętemi oczami).
MÓZGOWICZ
(ryczy)
Bierzcie ją! Kłójcie! Kaffiry, psie syny!
(Malaje zamierzają się, czekając komendy ostatecznej)

(Mózgowicz wpatrzony w Izię zastygł w nieruchomym