Strona:PL Witkiewicz-Tumor Mózgowicz.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.
zachwycie. Jasny blask słońca zalewa nagle scenę i słychać wrzask tysiąca papug). (Mózgowicz pada na kolana przed Izią, która przeciąga się rozkosznie na leżaku, rozchylając usta. Powoli podnosi się, patrząc jasnemi oczami w słoneczne przestrzenie nieba. Malaje padają na kolana).
IZIA
Gdybyś uwierzył sam w siebie. Gdyby ci przeklęty, twój mózg, co ci rozpiera twój bawoli łeb, nie przeszkodził uwierzyć, że jesteś naprawdę synem ognistej góry, gdybyś był choć trochę poetą, byłabym twoją na zawsze. Teraz nie wiem. Kto wynalazł to potworne słowo: metafizyczny pępek? Ach, tak, to Alfred, twój pierworodny metys, błękitno-bury. To jest wyrazem wszystkiego. Zabiliście prawdziwą piękność życia, a śmierci nie uczyniliście mniej ohydnej. Możesz mnie nawet zabić. Wolę lance tych bydląt, niż nóż sławnego chirurga. Tylko tobie, twoim mądrym łapom, nie dam się więcej dotknąć mego ciała.
(Papugi krzyczą, jak opętane. Przepływa malajska łódź z pomarańczowym, prostokątnym żaglem. Mózgowicz przesuwa ręką po łbie)
Przynieście hełm białemu Radżdży, psie syny. Przepalisz sobie mózgownicę, profesorze.
(Malaje biegną do kampongu).