Strona:PL Witkiewicz-Tumor Mózgowicz.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.
czonych perskimi znakami i teraz ma sformułować dowód, że liczność pewnej wielości jest wyższa od wszystkich, jemu tylko i szatanowi znanych, wielości. Nawet ośmielił się nazwać to: jest to Tumor-jeden.
(Irena ze zgrozą spogląda na ojca, poczem bierze z rąk tragarzy pokrwawione pieluchy i przyciska je do piersi).
IRENA
Biedny, biedny Izydor!
JÓZEF MÓZGOWICZ
Nawet dziecku biednemu nie darowali, psie pary.
IRENA
(do Józefa)
Dziadziu! Chodźmy stąd. Tu wprost nie można oddychać. Jakże strasznie zazdroszczę Leibnizowi. On był takie dziecko, jak ten biedny trupek.
(Bierze Józefa pod rękę i wychodzi, trzymając pieluchy pod lewą pachą) (za nimi wychodzą tragarze).
(Rozhulantyna odzyskuje równowagę ducha i poprawia sobie suknie. Powoli z matki i wilczycy staje się znów kochanką).
ROZHULANTYNA

Teraz cię przesilili, ojcze Mózgowcze. Teraz już chyba