nować. „Z jakich stron? spytał jezuita. — Z plugawej Westfalji, rzekł Kandyd; urodziłem się na zamku Thunder-ten-tronckh. — O nieba! czy podobna! wykrzyknął komendant. — Cóż za cud! zawołał Kandyd. — Byłżebyś-to ty? rzekł komendant. — To niemożebne“, rzekł Kandyd. Padają sobie w ramiona, ściskają się, leją strumienie łez. — Jakto! to ty, wielebny ojcze? ty, brat pięknej Kunegundy, ty, zamordowany przez Bułgarów! ty, syn pana barona! ty, jezuitą w Paragwaju! Trzeba przyznać, że ten świat osobliwą toczy się koleją. O, Panglossie, Panglossie, jakiż byłbyś rad, gdyby nie to, iż powieszono cię tak przedwcześnie!“
Komendant kazał się usunąć czarnym, oraz Paragwajczykom, którzy podawali napitek w kryształowych puharach. Złożył tysiączne dzięki Bogu i św. Ignacemu; ściskał Kandyda raz po razu, oblicza ich skąpały się we łzach. „Byłbyś jeszcze bardziej zdumiony, bardziej rozczulony, gdybym ci rzekł, że panna Kunegunda, siostra twoja którą mniemałeś zamordowaną, cieszy się najlepszem zdrowiem. — Gdzie? — W sąsiedztwie twojem, u gubernatora Buenos-Aires; wylądowałem tam właśnie, aby prowadzić wojnę przeciw wam“. Każde słowo, które dorzucali w tej długiej rozmowie, piętrzyło dziw na dziwie. Cała ich dusza pomykała na język, czaiła się z wytężoną uwagą w uszach, błyszczała zaciekawieniem w oczach. Jako że to byli Niemcy, zabawiali się przy stole czas dłuższy, czekając na wielebnego ojca prowincjała; zaczem, komendant tak prawił, wpatrując się z czułością w drogiego Kandyda:
„Na całe życie zostanie mi w pamięci obraz straszliwego dnia, gdy, w moich oczach, zamordowano rodziców i zgwałcono siostrę. Kiedy Bułgarzy odeszli, nie zdołano odnaleźć tej uroczej istoty; rzucono na jeden wóz matkę, ojca i mnie, dwie służące i trzech zarżniętych chłopaczków, aby nas pogrzebać w kaplicy OO. Jezuitów, o dwie mile od zamku przodków. Jakiś jezuita pokropił nas