dzie są równi; słowem, upewniam cię, że ją zaślubię. — Zobaczymy to, hultaju!“ odparł jezuita baron Thunder-ten-tronckh; równocześnie, wymierzył mu potężny cios płazem szabli w gębę. W tejże chwili, Kandyd dobywa szpady i zatapia ją po rękojeść w brzuchu barona-jezuity; ale, ledwie wydobył jeszcze dymiące żelazo, zaczyna płakać: „Boże mój, Boże! zabiłem mego dawnego pana, przyjaciela, szwagra; jestem najlepszym człowiekiem w świecie i oto już zgładziłem trzech ludzi, a w tem dwóch księży“.
Kakambo, który czuwał na straży pod altaną, nadbiegł. „Nic nam nie pozostaje jak tylko drogo sprzedać życie, rzekł Kandyd; za chwilę ktoś nadejdzie; trzeba umrzeć z orężem w dłoni“. Kakambo, który widział już nie takie rzeczy, nie tracił bynajmniej głowy: ściągnął z barona sukienkę jezuity, oblekł w nią Kandyda, włożył mu rogatą czapeczkę nieboszczyka i wsadził go na koń. Wszystko odbyło się w jednem mgnieniu oka. „Ruszajmy w cwał, dobry panie: wszyscy wezmą cię za jezuitę niosącego jakieś rozkazy; miniemy granice, nim komu przyjdzie na myśl puścić się za nami“. Ostatnie słowa wymówił już w galopie; pędząc, krzyczał po hiszpańsku: „Miejsca, miejsca dla wielebnego ojca pułkownika!“
Kandyd i jego sługa znaleźli się już poza granicami, a nikt jeszcze w obozie nie wiedział o śmierci Niemca-jezuity. Przezorny Kakambo pamiętał o tem aby zgarnąć do sakwy nieco chleba, czekolady, szynki, owoców i parę miarek wina. Zapuścili się na swych andaluzyjskich rumakach w nieznany kraj, bez śladu jakiejś drogi. Wreszcie, ukazała się ich oczom piękna łąka poprzecinana strumieniami. Podróżni zsiadają, aby popaść wierzchowce. Kakambo namawia pana aby się pokrzepił, i sam daje przykład. „Jakże chcesz, powiadał Kandyd, abym jadł szynkę, kiedy oto zabiłem mło-