kie parole, wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wyłamania się z prawideł poskramiała z uwagą surową lecz grzeczną, nie okazując gniewu, z obawy aby nie postradać klienteli. Dama ta kazała się nazywać margrabiną de Parolignac. Córka jej, piętnastoletnia panienka, siedziała wśród poniterów i mrugnięciem oka ostrzegała matkę o sztuczkach nieboraków, silących się naprawiać okrucieństwa losu. Labuś, Kandyd i Marcin weszli; nikt się nie podniósł z miejsca, nie pozdrowił ich, nie spojrzał; wszyscy byli głęboko zajęci kartami. „Pani baronowa von Thunder-ten-tronckh była uprzejmiejsza“, pomyślał Kandyd.
Tymczasem, labuś nachylił się do ucha margrabiny, która, podniósłszy się zlekka, uczciła Kandyda wdzięcznym uśmiechem, Marcin zaś dystyngowanem skinieniem głowy. Kazała podać krzesło i karty Kandydowi, który, w dwóch taljach, przegrał pięćdziesiąt tysięcy; poczem zasiedli wesoło do wieczerzy. Wszyscy dziwili się, że Kandyd nie był wzburzony po stracie; lokaje szeptali między sobą ze swą lokajską filozofją: „To musi być z pewnością jakiś milord angielski“.
Wieczerza toczyła się jak zazwyczaj w Paryżu: zrazu milczenie, potem bezładny gwar słów, potem koncepty, przeważnie bez smaku, fałszywe nowinki, niedorzeczne rozprawy, trochę polityki i dużo obmowy; mówiono nawet o nowych książkach. „Czytał kto z państwa, rzekł labuś, romans imć Gauchat, doktora teologji?[1] — Owszem, odparł jeden z biesiadników, ale nie mogłem dokończyć. Mnóstwo mamy niedorzecznych gryzmołów, ale wszystkie razem nie dają wyobrażenia o bredniach pana Gauchat, doktora teologji. Jestem tak przesycony bezlikiem ohydnych książek który zalewa nas codzień, że wolałem zabrać się do poniterki przy faraonie. — A cóż powiecie na Mięszaniny archidjakona Trublet?[2] rzekł księżyk. — Och, rzekła pani de Parolignac, cóż za śmiertelna nuda! jak on bystro roztrząsa rzeczy wszystkim wiadome! jak ciężko rozprawia o tem, co nie jest warte ani wzmianki! jak, bez cienia dow-