gła ci dać szczęście, ale bardzo wątpię o tem. — Twardy jesteś, rzekł Kandyd. — Znam życie, odparł Marcin.
— Ale spojrz na tych gondoljerów, rzekł Kandyd; czyż nie śpiewają bezustanku? — Nie widzisz ich w domu, w otoczeniu żony i pędraków, odparł Marcin. Doża ma swoje utrapienia, gondoljer swoje. — Prawda, iż, razem wziąwszy, los gondoljera lepszy jest od losu doży; ale różnica wydaje mi się tak nieznaczna, iż nie warto się nad nią zastanawiać.
— Mówią, rzekł Kandyd, o senatorze Prokurancie, który mieszka w pięknym pałacu na Brenta i przyjmuje dość chętnie cudzoziemców. Powiadają, że to jest człowiek, który nigdy nie miał zmartwień. — Chciałbym widzieć to rzadkie zjawisko, rzekł Marcin“. Zaczem Kandyd kazał poprosić pana Prokuranta o pozwolenie odwiedzenia do nazajutrz.
Kandyd i Marcin udali się w gondoli na Brentę i przybyli do pałacu szlachetnego Prokuranta. Ogród był rozległy i strojny marmurowemi posągami; pałac budowany ozdobną architekturą. Pan domu, człowiek sześćdziesięcioletni, bardzo bogaty, przyjął ciekawskich grzecznie, ale bez zbytniej skwapliwości, co zbiło z tropu Kandyda, a dość spodobało się Marcinowi.
Najpierw, ładne i schludnie odziane dziewczęta podały pienistą czekoladę. Kandyd nie mógł się wstrzymać od oddania pochwały ich urodzie, wdziękowi i zwinności. „Tak, wcale niezłe, rzekł senator; biorę je czasem do łóżka; mam już po uszy dam wielkiego świata, ich zalotności, zazdrości, sprzeczek, humorów, małostek, ich pychy, błazeństwa, oraz sonetów jakie trzeba dla nich układać lub zamawiać; ale, razem wziąwszy, te małe też zaczynają nudzić mnie już mocno“.
Po śniadaniu, Kandyd, przechadzając się w długiej galerji, zdumiał się pięknością obrazów. Spytał, czyjego pędzla są te dwa