czas, spałem w Londynie na słomie w więzieniu; obawiam się, aby i tu mnie nie spotkał ten los, mimo że przybyłem, jak i Wasze królewskie Moście, spędzić karnawał w Wenecji“.
Reszta królów słuchała tej mowy ze szlachetnem współczuciem. Każdy wręczył królowi Teodorowi dwadzieścia cekinów na odzież i koszule; Kandyd darował mu diament, wartości dwóch tysięcy cekinów. „Któż to zacz, powiadali królowie, ów człowiek, który jest w stanie dać i daje w istocie sto razy tyle, co każdy z nas? Czy i pan jesteś królem? — Nie, panowie, i nie mam na to najmniejszej ochoty.
W chwili gdy wstawano od stołu, zjawiły się w gospodzie cztery Książęce Wysokości, które również straciły swoje państwa w kolejach wojennych; ale Kandyd nie zwrócił nawet uwagi na przybyszów. Myślał jedynie o tem, aby pospieszyć czemprędzej do ukochanej Kunegundy, do Konstantynopola.
Wierny Kakambo wyjednał już u kapitana tureckiego, który miał odwieźć sułtana Achmeta do Konstantynopola, że weźmie Kandyda i Marcina na statek. Rozgościli się na pokładzie, uderzywszy czołem przed Jego mizernym Majestatem. Po drodze, Kandyd powiadał do Marcina: „Patrz! Otośmy wieczerzali z sześcioma królami pozbawionemi tronu! a jednemu z tych sześciu dałem nawet jałmużnę. Może jest na świecie wielu jeszcze monarchów bardziej nieszczęśliwych? Co do mnie, straciłem jedynie sto baranów i spieszę w objęcia Kunegundy. Drogi Marcinie, jeszcze raz powtarzam, Pangloss miał słuszność, wszystko jest dobrze. — Życzę z serca aby tak było, rzekł Marcin. — Ale, rzekł Kandyd, trzeba przyznać, że ta ostatnia przygoda ledwie jest do wiary! Nikt jeszcze nie widział ani słyszał, aby sześciu zdetronizowanych królów wieczerzało w jednej gospodzie. — Niema w tem nic osobliwszego, rzekł Marcin, niż w wielu innych rzeczach, które się nam trafiły. Bardzo pospolicie