dle podpalanej. Lecz czas mijał, saneczki sunęły w śniegach, jak łódź po wzburzonych bałwanach, a przewidywanych znaków nie było w mrokach ani śladu.
Podmuchy wiatru ciskały na sanki istne fale. Sypało, jak z wora miękiemi płatami, albo ciął w oczy i uszy grad ziarnisty, zacinający aż do krwi. Sanie już to chyliły się na bok, już uderzały o jakoweś twarde przedmioty podśnieżne. Międzyleśna, pustkowiana burza stawała się coraz dzikszą. W nieprzejrzanej dali ryczały przeraźliwie głosy, istne wycia leśnych djabłów. Las li to huczał, czy się waliły wody z upustów na Motku? Łyska chrapała niecierpliwie. To się zrywała do biegu susami, to znowu z trwożnem prychaniem stawała w miejscu. Podróżni spostrzegli, że mają wiatr za plecami. Jechali tedy w złym kierunku.
— Wiatr ją w nozdrza bije i, szelma, kręci mi się w rękach... — rzekł pan Rafał do syna.
— Niech ją tatko od siebie i ostro, batem po nogach!
— Ba! — żebym to wiedział!... Od siebie, mówisz?
— Musimy pod wiatr, bośmy tak wyjechali.
Wzięto się pod wiatr, mimo Łyski oporu. Jechali teraz ostro, wprost w paszczę nawałnicy. Przejmujące zimno ozionęło ich, jak lodowatą wodą. Huk się wzmógł, ze wszech stron wirem pędziły kłęby kurzawy.
— Zakryj się! Skul się i owiń kilimkiem! — wołał na syna Olbromski.
Słowa te leciały porwanemi sylabami, jakby płatami, na obraz śniegu. Obiły się tępo o dziwnie przytłumiony słuch.
— Mnie ciepło! — odkrzyknął mały.
Strona:PL Wszystko i nic (Żeromski).djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.