Zwinął się w sobie, ręce zasunął w rękawy bekieszy, głowę wtulił w ramiona i cieszył się z wichury, ciemności i jazdy, głównie zaś tą pewnością, że to jest jeszcze dziś, nie dzień jutrzejszy, nie ten ohydny, fatalny, ostatni dzień godnych świąt, po którym trzeba wracać z umiłowanej strony, z domu i ukochanych rozłogów — do szkoły.
W pewnej chwili ojciec zatrzymał Łyskę. Medytował w milczeniu.
— A co, tatku? — zagadnął Hubert.
— Co u licha! Nie wiem, gdzie jestem... Niby Motki — tam. Wyrwy — tak jakby tu... Ale w takim razie powinienby już być rozdół, rzeka, most. Tymczasem, tu jakby wciąż pod górę...
— To prawda. My wciąż jedziemy pod górę...
Olbromski przez czas pewien rozmyślał bezradnie. Wicher chłostał go po twarzy nietylko garściami śniegu, lecz i włosiem ogona kobyły, jak batem, świstał na strony. Zimno przejmowało do kości. Łyska skoczyła przed się, targnęła sanie i pomknęła pod wiatr znowu. Pędzili galopem, na oślep przez czas długi, — tak dalece długi, że można było znakomicie przejechać z folwarku do folwarku. Sanki magały się z boku na bok, leciały w jakoweś doły i wyrwy i uderzały swemi nosami w zagony. Gdy znowu przystanęli, nie słychać było nic prócz huku, lecącego górą i świstu między sanicami.
— Pole, do stu djabłów! — unosił się Rafał Olbromski. — Jesteśmy na jakiemś polu... Cóż to za rola? Zleź no, synku, i popatrz, w którą stronę idą zagony... Może co z tego wymiarkuję...
Strona:PL Wszystko i nic (Żeromski).djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.