wyraźnie ich kołysanie miarowe. Usłyszeli daleki — daleki pogłos... Serca uderzyły z radości. Zaszeptali do siebie bez sensu i związku. Połysk i głos zbliżały się bardzo powoli. Czekali cierpliwie, w milczeniu. Nareszcie, gdy w ciągu kilku chwil obaj widzieli wyraźne migotanie i słyszeli daleki klangor jednotonnej melodyi dzwonka, rzucili się do sanek i pojechali co tchu na spotkanie światła. Łyska, skostniała z zimna, w cwał pobiegła.
— Kto też to tędy może jechać ze światłem i dzwonkiem? — głośno rozmyślał Olbromski.
— Może to nas Michcik szuka?
— Ale, gdzie! W najgorszym razie przypuściłby, że nocujemy w motkowskim dworze.
Coraz wyraźniej widzieli dwa kręgi światła latarni i odróżniali każde uderzenie podróżnego dzwonka. Wreszcie pan Rafał okrzyknął zdala zbliżający się pojazd. Światła w miejscu stanęły. Podjechał blisko — i spostrzegł w światłach padających od latarni zady dymiące, nogi i uprząż pary koni.
— Kto woła? — spytano od świateł.
— Ludzie, zbłąkani w polu. A kto to jedzie?
Nie odpowiedziano na to pytanie. Olbromski podciął Łyskę i zbliżył się do samych sanek. Oddał wodze w ręce Huba, a sam wysiadł i poszedł poza latarnie.
— Któż to jedzie? — pytał powtórnie.
— Z poczty jedziemy...
— Tędy z poczty?
— No, tędy.
— A kto jesteście, człowieku?
Strona:PL Wszystko i nic (Żeromski).djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.