— Stało się coś niewiarygodnego, coś, co zaprzeczyło wszystkiemu na ziemi... — mówił Machnicki spokojnym szeptem. Obejrzał się znowu na zamarznięte okna, na zamknięte drzwi. Słuchał uważnie, jak wiatr śwista wokół domu. Począł mówić z cicha, bez jakiegokolwiek wzruszenia:
— Jeden człowiek, za którego dałbym był rękę prawą, — nie! — dałbym był gardło, — i to nie! — dałbym był głowę, — ten człowiek nas wydał.
— Kto? — spytał z jękiem gospodarz.
— Nie powiem imienia.
— Skądże wiesz?
— Z aresztów i połączeń widzę, że tylko ten człowiek mógł takie rzeczy wiedzieć i wydać.
Popadł w zadumę. Uśmiech pogardliwy przewinął się na zimnych, zaciętych jego wargach, gdy mówił niemal do siebie, patrząc w drgający płomień świecy:
— Jakie katusze musiał przeżyć ten człowiek, co przenieść, co ujrzeć wokoło siebie, jeżeli on wydał! Była to granitowa prawość, nieustraszone męstwo, święta wierność, zaklęty honor. Przypatrzyłem się wszelkiej podłości, — prostej, jak u Nagórskiego, złożonej, judaszowej, jak u Karskiego, wmyśliłem się we wszelkie szelmostwo szpiegów, w tchórzostwo, idące do drzwi zdrady, — i zdało mi się w pysze mojej, żem już wszystko widział. Teraz przyszedł na mnie sztych — nie miecza, nie szpady, nie topora, nie noża...
— Nic cię nie rozumiem... — mruknął Olbromski.
Strona:PL Wszystko i nic (Żeromski).djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.