Strona:PL Wyspiański - Dzieła malarskie.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.
EXEGI MONUMENTUM...

Jeżeli kto mógł o sobie powiedzieć, że stworzył dzieło „aere perennius“, to Stanisław Wyspiański.
Jakieś niepomiernie bogate, książęce chłopię z królewskiego rodu.
Pogrobowiec — ostatni z Piastowiczów — jakaś zbłąkana dusza ostatniego z Piastów, nigdy jeszcze dotąd niewcielona, obrała za swoją siedzibę wątłe i delikatne ciało, spłodzone przez rodziców Wyspiańskiego. Oni to dali jedynie tylko ten biedny przytułek, w który miał wkroczyć dostojny gość królewskiego rodu, by w tej nędznej lepiance objawić cuda minionych wieków, przed oczyma biednej teraźniejszości wyczarować czary i dziwy rzeczy dawno zapomnianych, rozślnić je oślepiającym blaskiem niesłychanego bogactwa i piękności.
A miał ci on klucze do ukrytych skarbów Sezamu — Wyspiański miał dziwną tego świadomość: wszak jedyny obraz jego o większych rozmiarach, to „Skarby Sezamu“; w tym skarbcu bezustannie przebywał, a pamięcią rzeczy przed jego pamięcią niepomiernie go wzbogacił.
Bo zaiste dziwna rzecz: pamięcią swoją — zdumiewające potwierdzenia nauki Platona o „anamnesis“ — sięgał do legendarnych wieków, o których cośniecoś pisana historja majaczy, żył wśród nich, znał je lepiej, aniżeli teraźniejszość, którą żyć był zmuszony, dla której nic nie miał prócz królewskiej pogardy.
Tam, skąd swój rodowód wywodził, czuł się dobrze: w piastowskich świetlicach nad Gopłem, czy też nad Wisłą, wśród dziwożon, rusałek, przy biesiadnych stołach między pogańskimi książęty lub też tymi, z których chrzest nie zdołał zmyć pogańskiej piękności i którzy w dalszym ciągu chyłkiem i pokryjomu bogom swym wierni pozostali.
To było moje pierwsze wrażenie, gdym po 10-cioletnim pobycie zagranicą przybył wreszcie do Krakowa — do Polski — i na samym wstępie otrzymałem od Artura Górskiego egzemplarz „Legendy“ — podobno piąty z całego nakładu, który nietknięty piętrzył się w ciasnej ubikacji redakcji „Życia“.
Byłem olśniony tą wspaniałą wizją, rzeczywistszą od wszelkiej rzeczywistości. Widziałem w niej duszę wielkiego artysty, który zdołał wyłonić się z swej skorupy, przedarł przez grube zwały ciemnych chmur, strzegących zazdrośnie tajemnic najodleglejszej przeszłości, tej — zdawałoby się — już na zawsze w grobach zamkniętej, i potęgą żywego światła „wydarł ją popiołom“.
„Legenda“ przestała być wizją — stała się jawną, namacalną rzeczywistością, i to dawało mi najpewniejsze kryterjum wielkiego artysty, że w swoje wizyjne widzenie uwierzyć mi kazał — właśnie dlatego, że wizja jego, mocą potęgi, jaką ją przeżywał, stała się i dla mnie rzeczywistością.
Pomnę, gdym na każdym „five o’clock’u“, a było ich kilka, na które mnie jako zamorskie zwierzę, opatentowane przez zagranicę, zapraszano, obnosił się z „Legendą“ i entuzjastycznie głosiłem jej piękność — jak podejrzliwie na mnie patrzano, czy ja przypadkowo jakichś kpin nie stroję. — Po on czas uważano jeszcze Wyspiańskiego jako „nieszkodliwego grafomana“ — a mój zachwyt stawiano na równi z mojem pytaniem: „Czy jadła już Pani wątróbkę dziecka“?
Późniejsza, najżarliwsza protektorka Wyspiańskiego przyznała mi się wtedy szczerze, że szukała tylko sposobności, by mnie ukarać za moje niewczesne żarty.
Ciężkie to były czasy dla Wyspiańskiego — całkiem zapoznany, podziwiany li tylko przez garstkę przyjaciół — z których Ludwik Szczepański, pierwszy redaktor „Życia“, poświęcił mu garść gorących słów uwielbienia, żył w zupełnem odosobnieniu i w najfatalniejszych warunkach życia.