wzrostu, niezwykle piękne ręce, a dziwnie niebieskie oczy, jakby zamglone i nawewnątrz w siebie zwrócone.
Mówiliśmy o Paryżu, skąd właśnie wracałem, cichym uśmiechem pokwitował mój entuzjazm z powodu jego „Legendy“ i jego witrażów w kościele Franciszkanów, wyraził się, że nie mógł całego dzieła dokończyć, rozgrzał się, gdym mówił o witrażach w St. Germain aux Rois i St. Germain de Près, słuchał z niezwykłem zainteresowaniem, com mu opowiadał o katedrach w Toledo i Burgos, wkońcu przyrzekł, że mnie nazajutrz odwiedzi.
I rzeczywiście przyszedł razem z Rydlem. Miałem prawie wszystkie akwaforty Goyi, dwa obrazy Edwarda Muncha i dwie rzeźby Gustawa Vigelanda i mnóstwo fotografij z wnętrz katedr hiszpańskich. Te ostatnie najwięcej go zajęły. Szczególnie długo i uważnie badał niesłychanie bogato ozdobione wnętrze kościoła San Juan de los Reyes w Toledo.
— Gdyby coś podobnego można stworzyć na Wawelu! I znowu dziwnie się uśmiechnął z tym wyższości pełnym sarkazmem, który mnie dziwnie do niego przyciągał.
Wzrok jego błądził po ścianach i uporczywie wlepił się w obraz Muncha: O futrynę drzwi, prowadzących do salonu, oparł się młody człowiek i przypatruje się w zadumie tańczącym parom w głębi salonu.
Ile razy czytam „Wesele“, bezustannie przypomina mi się Wyspiański, tak samo stojący na progu izby, w której wesele bronowickie się odbywa, i w niesłychanem skupieniu twórczem obrysowujący pierwsze zarysy do swego nieśmiertelnego dramatu.
Obrysowujący — umyślnie to już teraz zaznaczyłem — więcej jeszcze: narzucający tu i owdzie plamy na obrazie, dla nikogo, prócz niego nie zrozumiałe, obwodzący bezwiednie palcem niewidzialne dla nikogo kontury.
Nie mogę się pozbyć tego wrażenia, że ten obraz Muncha, w który Wyspiański za każdym pobytem w moim domu tak uporczywie się wpatrywał, stał się zalążkiem nie dramatu — nonsens! — ale faktury samej dramatu.
Ponoć tak stał na progu izby podczas wesela bronowickiego i bezustannie w niemej zadumie przypatrywał się tańczącym parom i dusze im od samego dna odrywał, by je, sromotnie nagie, biczować i chłostać.
Spojrzał na fortepian — na wierzchu leżała partytura R. Wagnera: Walkirja — prosił, bym mu coś zagrał. Zagrałem mu wstęp do trzeciego aktu (Walkürenritt) i pożegnanie Wotana z Brunhildą — można sobie wyobrazić moje zdumienie: Wyspiański znał nieledwie każdą nutę „Walkirji“, a jak potem w poufnej rozmowie się zdradził — cały „Niebelungenring“ i „Tristana i Izoldę“.
Muzyka rozerwała wszelkie lody — tych właściwie nigdy nie było między nami — ale zamieniła wszelką obcość już na serdeczniejszy stosunek. Odtąd widywaliśmy się często.
Zaprosił mnie do swej pracowni. Mieściła się na placu Marjackim, naprzeciw kościoła Marjackiego w dziś już zburzonej dwupiętrowej kamieniczce: jeden pokój, wąski, jak kiszka, o dwóch oknach, ciasno tam było, że ruszać się obok siebie było trudno i nieład ogromny — zdaje się, że był tylko jeden stołek. Z kościoła dolatywała muzyka organów i pienia nabożnych, a wszystko to razem zlewało się w dziwny akord, stanowiący zasadniczą dominantę duszy tej dziwnej pracowni.
Jedną ścianę pokrywał już wspomniany, wtedy jeszcze nieskończony obraz — czy został wogóle skończony? — „Skarby Sezamu“ — obok stał karton witrażu „Kazimierz Wielki“, kilka kartonów z główkami dzieci, portrety Rydla, Opieńskiego, Kaz. Lewandowskiego — na półkach kilkanaście książek, z których podał mi jedną: tomik poezyj Maeterlincka: „Serres chaudes“ (Cieplarnie).
To było jak objawienie!
Strona:PL Wyspiański - Dzieła malarskie.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.