Gdybym miał pisać o Wyspiańskim, jako o człowieku, znalazłbym się w wielkim kłopocie. Było w nim coś bezosobistego, wszystko, co się naokoło niego działo, zdawało się go nie dotykać i nic go nie obchodzić prócz jedynie tych rzeczy, które były w stanie wiecznie pracującą, niezmordowaną jego fantazję zapłodnić.
Milczący, w sobie zamknięty, wsłuchany w to, co mu kto inny mówił — a wątpię, czy słyszał, co się do niego mówiło — rzadko kiedy zdradził się tem, co rzeczywiście myśli.
Jedynie tylko, gdy rozmowa zeszła na Matejkę, wtedy ożywiała się jego twarz, oczy się zapalały i wtedy stawał się wymowny i żadnego sprzeciwu nie znosił, zwłaszcza, gdy ktoś chciałby się jakiejś skazy w Matejce dopatrzyć.
Cenił bardzo Gauguin’a z francuskich malarzy, rozkochany był w Wagnerze i Maeterlincku, a Mickiewicz był mu Bogiem.
Aha! jedno jeszcze wspomnienie:
Po przybyciu mojem do Krakowa, zrzeszyli się wszyscy artyści — poeci, malarze, rzeźbiarze, muzycy — i odczuli gwałtowną potrzebę klubowego lokalu. Znalazł się z łatwością u Turlińskiego. Ale jaką mu dać nazwę: Chat noir? Zbyt już zbanalizowane — Czarny prosiak? — trąciło niemieckiem piwskiem — a więc?
Jednego popołudnia siedziałem sam na sam z Wyspiańskim w nieochrzczonym jeszcze klubie.
Wyspiański, jak zawsze, coś rysował, a ja półgłosem mruczałem ustęp z jednego z najpiękniejszych poematów z „Serres chaudes“ Maeterlincka:
„Les paons nonchalants, les paons tout blancs...“
Wyspiański wpadł nagle w zachwyt i w pół godziny było godło klubu gotowe:
Wspaniały biały paw!
Tem się rozpoczyna historja słynnego, a więcej jeszcze osławionego „Białego Pawia“, którego prezydentem był Jan Stanisławski, codziennym gościem Józef Mehoffer, często gęsto i Fałat i Pawlikowski, i redaktor „Czasu“ Rudolf Starzewski i Włodzimierz Tetmajer i tylu, tylu innych, ten sam „Biały Paw“, w którym bezdomny nieraz Wyspiański noce przesypiał na wygodnej kanapie.
Po pogromie „Życia“ rozeszły się nasze drogi.
Wyspiański wyjechał gdzieś na wieś, a może zamknął się tylko w swej pracowni, ja zamieszkałem we Lwowie. I tam go po raz ostatni widziałem.
Przyjechał do Lwowa do Pawlikowskiego, który właśnie wtedy był objął dyrekcję nowego Teatru Miejskiego, chciał mu przeczytać manuskrypt „Legjonu“ i zaprosił mnie również, bym był obecny.
Niezapomniane te parę godzin, któreśmy w trójkę spędzili w gabinecie Pawlikowskiego. Wyspiański czytał bardzo dobrze, chwilami się rozpalał, głos mu znowu opadał, a mimo, że głosu nie podnosił, nie było nic monotonji, przeciwnie, niezmiernie umiejętne cieniowanie.
Skończył — Pawlikowski i ja byliśmy pod silnem wrażeniem tego iście potężnego dramatu, a długo, długo trwało milczenie.
— To wielkie, wspaniałe — Pawlikowski nigdy niczego nie chwalił — ale to na scenie niewykonalne.
— Daj mi Pan, panie dyrektorze, 500 guldenów, a ja sam stworzę dekorację — zaperzył się Wyspiański.
— Ale skąd wezmę tych gigantycznych aktorów? — zapytał Pawlikowski.
Wyspiański umilkł.
I, milcząc, wyszliśmy razem już w szarzejący zmrok ulicy.
I Wyspiański nie miał znaleźć tych gigantycznych aktorów i ich pewno nie znajdzie. Wszelkie próby w tym kierunku zawiodły, niszczyły tylko tę wielką, przepotężną wizję.
Strona:PL Wyspiański - Dzieła malarskie.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.