Na przełomie dwóch wieków, w przededniu wielkiego przełomu dziejowego, Wyspiański błysnął na horyzoncie polskim niezwykle jasnym blaskiem. I niemal zaraz zgasł przedwcześnie. Umarł młodo licząc lat 38. Ledwo dziesięć lat upłynęło od chwili, kiedy poczuł w sobie wielki rozpęd twórczy, a już w pełnym rozkwicie wszystkich sił duchowych legł ciężką chorobą, „zmożon przed świątyń własnych progiem.“ To on sam rzekł, że stał dopiero „przed progiem.“ I choć czuł, że znękane ciało nie nadąży rozpędowi ducha, że ono już słabnie omdlewa, martwieje, nie ustawał w pracy do ostatniego tchu i na przyszłego swego trupa patrzył pogodnie, bo „to ciało tylko leży, lecz duch, jak ognia słup!” Od lat chłopięcych tworzył te „własne świątynie“ całem napięciem ducha i całym wysiłkiem woli; o nich tylko marzył, do nich dążył, przedzierając się do ich progu żmudnie, uparcie, zawzięcie. Na tym progu śmierć zastąpiła mu drogę.
Ta śmierć przedwczesna, to brutalne ucięcie rozwoju ducha, dochodzącego do szczytu dojrzałości, wzbierającego wciąż twórczymi sokami, by wydać plon ostateczny, to tego wielkiego tragika — tragedja największa. A jednak „zmarł szczęśliwy,“ ukojenie znajdując w przekonaniu, że jeden żywot nie starczy, by spełnić swe powołanie na ziemi, i że do tej pracy dusza będzie