czości: — w wyobraźni powszechnej utrwalała się postać wielkiego poety, o którym wiadomo było dość powszechnie, że także malował.
I nie dziwota. Książki Wyspiańskiego dostępne były wszystkim; ze sceny dzieła jego olśniewały widzów i słuchaczów i wstrząsały nimi do głębi. Obrazy jego natomiast nabywali nieliczni ich wielbiciele i zazdrośnie zamykali w swych zbiorach; malowideł ściennych i witraży szukać trzeba było żmudnie po kościołach i muzeach, gdzie wiszą ich kartony niewykonane.
Niepodobna zachwycać się dziełem sztuki na wiarę najlepszego nawet krytyka: trzeba je poznać samemu i poddać swą duszę bezpośredniemu jego wrażeniu. Bo któż zdoła opowiedzieć obraz? oddać słowami tkwiącą w nim moc? Kto zdoła przetransponować na dźwięki to, co w duszy twórcy poczęło się jako bryła, linja i barwa? Artysta-plastyk chciał dziełem swem przemówić bezpośrednio do widza. A tu, w najlepszej wierze, między to dzieło a widza wciska się krytyk-pośrednik i zaczyna od tego, że widza przemienia w słuchacza, więc go częściowo oślepia. Stąd to wieczyste nieporozumienie między artystą-twórcą a teoretykiem sztuki. Nawet gdy zjawi się człowiek tak wyjątkowy, jak wielki Ruskin, umiejący w dzieła sztuki wnikać okiem artysty malarza, a oddawać swe wrażenia słowem artysty-pisarza, jeszcze wielki Whistler zaskarży go przed sądem o zniesławianie, a na uwagę, że porywa się na największego krytyka świata, zawoła gniewnie: „Największy? Nieprawda. Największym krytykiem był ten, co przemówił do... Balaama!
To darmo — pióro złym jest przewodnikiem wzruszeń, bijących z obrazu czy rzeźby; pióro ma dziedziny własne, i samem piórem nie można zyskać dla malarza zrozumienia i uznania. Trzeba zacząć od tego, by dać mu widzów, którzyby się w jego dzieła wpatrzyli. I to jest