ciszek wraca na Podzamcze złamany i zgryźliwy, nadsłuchuje, jak w podwórzu dźwięczy serdeczny śmiech Stasia, co zwołał rówieśników i objął nad nimi komendę; jak żona kaszle w alkowie. Wyjrzał na słońce, chylące się już ku Wiśle; zmrok zapada; odzywają się jakieś dzwony, to znów zegary po wieżach wydzwaniają godziny. Milczy jeno stary „Zygmunt“: zahuczy dopiero w dniu Zmartwychwstania.
Pan Franciszek widzi wyraźnie wymarzonych świętych: Wojciecha i Stanisława, godnych katedry Wawelskiej. Jaka szkoda, że już ciemno; jutro weźmie się do pracy niezawodnie.
Po śmierci matki zabrała malca jej siostra, Stankiewiczowa, i zaopiekowała się sierotą serdecznie. Choć pieszczono go i psuto, Staś wymykał się chętnie na Podzamcze, gdzie stały popiersia królów i pnie lipowe, z których ojciec wyrzeźbi przepysznych świętych. Tam zresztą piętrzył się ukochany jego Wawel. I ciotka chadzała z nim na Skałkę i do trumny św. Stanisława na Wawel i opowiadała mu piękne historje o królach i bohaterach, uczyła go nawet pacierza przed cudownym Chrystusem, co do królowej Jadwigi przemówił. Ale zawsze to przyjemniej