Wyżej (mem zdaniem) Wyspiański nigdy nie wzbił się w doskonałości twórczej. A nie mówię tu tylko o dziełach plastycznych. Na takie wyżyny wznosił się jeszcze w witrażach wawelskich (zwłaszcza kościotrup-mara Kazimierza Wielkiego, ujawniający się w oknie katedry), w niektórych obrazach, jak Macierzyństwo, w niektórych główkach dziecięcych, przywartych do piersi matczynej; i chyba jeszcze w „Klątwie“. W kościele franciszkańskim Wyspiański nie okazał się kolorystą olśniewającym, lecz okazał, że ma własną gamę barw przyciszoną a harmonijną. W czasach tych pisał do Opieńskiego:
O skończonem dziele pisze, że zeń „nie jest zadowolony, owszem jest zły“. Snać realizacja nie sprostała marzeniu. To dlań jeno krok pierwszy. Wszak całe zdobnictwo polskie stawia, za Matejką i Witkiewiczem, pierwsze kroki. Niestety, dla niego będzie to krok ostatni. Nawet kościoła Franciszkanów nie skończy, bo to będzie powierzone rękom mniej powołanym. Rozchwieją się i plany odnowy kościoła w Bieczu i św. Krzyża w Krakowie; tylko u Dominikanów ponaprawia stare witraże. Po kilku latach obejmie wprawdzie zdobnictwo Domu lekarskiego w Krakowie i wywiąże się z zadania świetnie (inaczej zgoła nie umie), wprowadzając swe niezrównane kwiaty-duchy i na fryzach malowane, i na schodach kute w miedzi: sercem wyczute,