A teraz spojrzyjmy na krajobraz: jeden i ten sam krajobraz, malowany dzień po dniu zimą (od 6 grudnia 1904 roku) z okna pokoju, w którym choroba go więziła. To ciągle ten sam widok, lecz za każdym razem inna artysty dusza. Więc raz wierzby „osnute białym puchem“, a na gałęziach arfy „połyskujące perłami i lśniące diamentem kropel“; innym razem jeno „zmokłe, nagie łodyżki“, „dziwnie smutno“, woda biegnie dołem. I tak codziennie, patrząc przez okna na jednakowy widok, artysta wygra nam za każdym razem inną symfonję, wysnutą z własnej duszy, wstrząsanej wciąż nowemi uczuciami, a zarazem wysnutą i z tego szmatu ziemi ukochanej, w który tak wczuł się i wmyślał, iż nie ma on już dlań żadnych tajemnic, iż mu zawsze wszystko wyszepce i wyśpiewa.