tarze nie mogą w cudzoziemcu wzbudzić uczuć, których my doznajemy na widok Wernyhory czy Stańczyka: takich, jakich stworzyła legenda, poezja i pendzel Matejki.
Wyspiański nie dbał o to. Nie dbał, czy u obcych znajdzie zrozumienie, uznanie, rozgłos, sławę. Jemu chodziło o to, by piętno swego ducha wycisnąć na tych, których znał, których bez litości smagał satyrą, których kochał. Nie znał nic większego i nic droższego nad swoją sztukę i dlatego swą sztukę oddać chciał wyłącznie na usługi Ojczyzny: „zwól z wiarą wieków podjąć czyn“!
Smutek unosi się nad całą twórczością Wyspiańskiego. Smutek ten sprawił, że Wyspiański nie stanął w jednym rzędzie z wielkimi artystami Odrodzenia, którym, jak jemu, twórczość rozsadzała piersi. Ale oni znali radość życia, uciechę i wesele, i z nich czerpali swój rozpęd twórczy. Wyspiański czuł potrzebę tej radości, głosił ją i dążył do niej siłą woli, lecz w głębi serca czuł smutek, któremu odniemóc się nie mógł.
Jakie jego źródła? Czy melancholja Krakowa, czy zamarłe piękno jego pomników wielkiej, minionej przeszłości wżarły się mu w duszę raz na zawsze? Czy wielcy poeci nasi, te przemożne potęgi, u których „terminował“, i które władały myślą jego, nie pozwoliły mu na chwilę zapomnieć, że „my z mogiły naszej rodem“? Czy też piętno smutku wycisnęła na nim ciężka choroba, której padł ofiarą w chwili, gdy całą duszę miał przepojoną tworzywem, gdy poczuł w sobie siłę twórczą, wybuchającą żywiołowo? W takiej chwili choroba ta wydać mu się musiała, jak fatum jakieś mściwe i przemożne, wołające „Stój!“, kiedy on dopiero rozpościerał skrzydła do lotu.