A ust pragnienie pali, chuć łakoma
tych wód, tych białych wód ochłody!
Już wargi oschłe, językiem oskoma
przewija, jedną choćby kroplę wody!
Męko! choćby ziół soczystych aroma...
A coraz z pod stóp giną strugi, brody...
Chociażby łodyg narwać jaskru, — pusta
wszędy gleba; zaskrzepłe grudy;... palą usta!
W jakichś ugorach, rozoranych polach
błąkam się znowu i wlokę spieszący
i wciąż ten słyszę głos — »powracaj!« w polach
w poświstach wichru nademną grający;
idę a trudem nogi więzgną, w bolach
gnę się, upadam a spieszę; — gorący
dech i opary duszne ziemi...
Powietrza! — Tchu!... Jakby ciasnemi
jestem ujęty ściany — uwięziony;
więzgną mi ręce w ruchu zesztywniałe,
z przed oczu znikły te odległe skłony
przestrzenne; — czuję się zamknięty w skałę;
w kość czolną wżarty wrąb ciężkiej korony
a w ręku berło jakoweś spróchniałe
i czuję, że je kościec, nie dłoń trzyma
i że się kruszy kość, gdy silniej ima.