Powietrza! Tchu! — już głos zamiera we mnie;
już Echo głuche spada na twarz własną;
jeszcze gorące dechem, — w straszne ciemnie
oczy się patrzą, w pustkę czarną ciasną; —
choć kośćmi jamę rozprzeć! — nadaremnie,
tuż nad mem ciałem kamienie tarasną
zaporą zamkły grobowe sklepienia.
Tchu! Tchu! bo spłonę szaleństwem płomienia.
Wtem usłyszałem jakby do grobowca
stukanie — — —
i jakby się obsuwał złom granitu;
uczułem, że się łyska wierzch pokrowca
złotemi nićmi od jakiegoś świtu;
znów woń kadzideł palonych z jałowca
i jakiś strop z gwiazdami i z błękitu — —
— W kościele byłem trup; więcem się wzdrygnął
i naraz kamień tumby ktoś podźwignął.
Tu, gdzie leżałem ja, w grobu pomroczy,
pochodni łuna zajrzała gorąca
i na prost oczu moich czyjeś oczy
i twarz, w wyłomie muru płomieniąca;
w zorzach się ludzi cichych kilku tłoczy;
żarem się runi twarz moja jaśniąca; —
próchno, zbutwiałe stroje, szata zgniła
nagłą purpurą ognia się paliła.