Pod wielką wieżą, gdzie zegary dzwonią,
dawne, prastare, jękliwe godziny,
usiadłem i oparłem głowę w dłoniach;
czekam, aż wreszcie ten dzień Zorze spłonią,
w którym się wszystkie moje zbiorą syny,
które się znaczą orłem i pogonią;
aż je przywiedzie hasło na równiny
podmiejskie, — aże zalegną na błoniach.
Aż upłynęło czterykroć dni czworo,
cały stok wzgórza narodem zakwitał.
Nocą, gdy spali, szedłem pośród zmorą;
kładłem na sennych ręce, bom się witał;
kreśliłem na nich znaki mej pamięci;
a czoła im od dotknięć moich gorą.
Trudami drogi pielgrzymiej pośnięci
legą — a już daleki odblask świtał.
A gdy król kładzie dłoń na serce ludu,
to serce, jako ptasze doń trzepoce
i bliską chwila jest duchowa cudu,
że oto wtenczas są przesilne noce
a śpiący zbywa na śnie grzechów brudu; —
a stado orłów nagle załopoce,
przelatujące ponad wieżycami
i tylko słychać, jak biją skrzydłami.