Robert, nic nie odpowiedziawszy, udał się do wskazanego miejsca.
Zapuścił się w korytarz, prowadzący do gabinetu przemysłowca.
— Ha! — rzekł do siebie, pukając do drzwi — ta gra moja jest poważna... Bądźmy spokojni, a nadewszystko bądźmy zręczni.
I zapukał delikatnie po dwakroć.
— Proszę! — zawołał głos Ryszarda.
Ryszard przestąpił próg i zamknął drzwi po za sobą.
Znajdował się nieco w cieniu i, zamykając drzwi, zwrócony był tyłem do brata.
Ten wcale go nie poznał.
Odwróciwszy się do biurka, odsłonił się zupełnie.
Wtedy znalazł się w pełnem świetle.
Nagle ruchem gwałtownym Ryszard Verniere podniósł się.
Twarz jego stała się bardzo bladą, oczy zaś zabłyszczały, drżenie nerwowe wstrząsało całem jego ciałem.
Chciał mówić.
Usta jego poruszyły się, lecz nie wymknął się z nich żaden dźwięk.
Niewysłowione osłupienie paraliżowało go i odbierało mu mowę.
Ogień ponury płonął w źrenicach Ryszarda.
Przyjęcie było brutalne.
Należało je złagodzić.
Z prawdziwym talentem komedyanta Robert przybrał postawę pokorną, błagalną, wyciągnął ręce ku bratu i głosem płaczliwym wyszeptał:
Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/111
Ta strona została skorygowana.