Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Oficer marynarki, chwiejący, z oczyma spuszczonemi, z rękoma wyciągniętemi, postąpił dwa kroki ku niej i padł na kolana, nie wymówiwszy ani słowa.
Odźwierna, zmieszana, spojrzała na tego człowieka, który klęczał i płakał u jej nóg, potem oczy jej zwróciły się na Ryszarda Verniere, jakby prosząc go o objaśnienie.
Przemysłowiec nie dał po sobie poznać, iż zauważył to nieme badanie.
Nie on tu powinien był mówić.
Gabryel uczynił wysiłek, a z ust jego bladych i drżących wydobyły się te wyrazy zaledwie zrozumiałe:
— Przebaczenia... przebaczenia...
Weronika nie mogła jeszcze zrozumieć.
Jakże mogła odgadnąć, że ten oficer, zgnębiony i błagający, jest uwodzicielem jej drogiej Germany?
— Co pan mówi? — wyrzekła, wyciągając ku niemu rękę, jakby chcąc mu dopomódz do podniesienia.
Gabryel pochwycił tę rękę, potem oszołomiony, zdjęty radością obłędu, wyjąkał:
— Ja jestem ojcem Marty!
Piersi Weroniki Sollier wydały okrzyk głuchy, dziki, krzyk matki, która widzi, że jej dziecko jest zagrożone.
Wyrwała gwałtownie rękę, którą Gabryel usiłował zatrzymać w swych dłoniach i rzuciła się w tył.
— Przebaczenia... przebaczenia... — powtarzał marynarz.