tę, swą córkę, z przestrachem, ze wzruszeniem, łatwiejszem do pojęcia, niż do opisania.
Serce biło mu mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi, żyły wydawały mu się to w ogniu, to w lodzie, a nogi drżały pod nim jak w febrze.
Ażeby się utrzymać, musiał oprzeć się ręką o grzbiet fotelu i pozostał jakby w zachwycie przed tem dzieckiem, którego rysy przypominały mu w sposób uderzający twarz biednej nieboszczki, dla której miłość jego była tak zgubną.
Mała Marta była więcej niż ładna, obdarzona była wdziękiem nieprzepartym w sukience żałobnej, której kolor czarny uwydatniał bladość matową jej twarzyczki.
Na tej twarzyczce zasmuconej i w dużych oczach niebieskich — oczach jej matki — malowała się inteligencya, wprawdzie jakby jeszcze zamglona.
Wśród tych czworga osób, zebranych w okolicznościach tak niezwykłych, nastała chwila zakłopotania.
W ciągu sekund kilku zapanowało lodowate milczenie.
Przerwała je dopiero Marta.
Dziecko nie wiedziało nic, co się dzieje i nie mogło podejrzewać roli, jaką miało odegrać w tym dramacie.
— Dobra babunia powiedziała mi, że pan oficer pragnie mnie zobaczyć — odezwała się, zwracając do Gabryela Savanne.
Jak poprzednio doznał marynarz uroku twarzyczki Marty, tak doznał teraz uroku jej głosu słodkiego i dźwięcznego.
Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/185
Ta strona została skorygowana.