Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/242

Ta strona została przepisana.

— Ho! ho! — szepnął Magloire — to dowód oczywisty, że biedna kobieta znajdowała się w zetknięciu z mordercą, który był jednocześnie złodziejem, że borykała się z nim, chcąc mu przeszkodzić w ucieczce, i że klejnocik ten został w jej ręku, gdy ją ugodzono... Brelok wisiał przy łańcuszku... to pewne... kółko, które go przytrzymywało, pękło... to już wskazówka... to będzie mogło naprowadzić na trop, w razie gdyby, na nieszczęście, matka Weronika, która widziała mordercę, nie mogła mówić... O! sprawiedliwość dużo skorzysta z tego cacka.
Nagle myśli dzielnego człowieka przybrały inny kierunek.
— Sprawiedliwość! — powtórzył, skrobiąc się po głowie. — Ona myli się dziewiętnaście razy na dwadzieścia!.. Policya często nie dojrzy nawet przez szkła powiększające... Zanim oddam ten przedmiot ludziom sprawiedliwości i policyi, zaczekam, co doktorzy powiedzą o stanie matki Weroniki... Później się zobaczy, co zrobić...
I włożył brelok do kieszeni.
W tejże chwili przybył doktór, a za nim komisarz z Saint-Ouen i dwóch czy trzech radzców miejskich.
Wracając z Paryża, ujrzeli łunę pożaru i przybiegli na miejsce katastrofy.
Jeden z agentów pobiegł na spotkanie komisarza.
— Panie komisarzu! — rzekł. — Znajdujemy się wobec przerażających zbrodni... dwa morderstwa, kradzież i pożar.
— Gdzież są ranni?
— W pokoju odźwiernej...