Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/295

Ta strona została przepisana.

We drzwiach ukazał się mańkut z małą Martą.
— Chodź, panie Magloire — odezwał się sędzia śledczy — chodź także, moje dziecko — dodał, zwracając się do córki biednej Germany.
Kataryniarz zbliżył się, popychając zlekka przed sobą onieśmieloną Martę.
Daniel ujął rękę dziecka.
Marta podniosła nań oczy, pełne zdziwienia i, patrząc nań, uczuła nagłe wzruszenie.
Pan Savanne poczuł, że jej drobna rączka drży w jego dłoniach.
— Nie trzeba się lękać, moja pieszczotko — rzekł, przyciągając ją do siebie.
— Ja się pana nie boję — odpowiedziała Marta.
— Więc dlaczego tak drżysz?
— Nie wiem, czy drżę, ale wiem dobrze, że się nie boję...
— Oczy twoje zaprzeczają twoim słowom.
— Ależ nie, ja na pana patrzę.
— A dlaczego we mnie się wpatrujesz?
— Ponieważ pan mi bardzo kogoś przypomina... O! bardzo, bardzo.
— Kogo?
— Pana, którego widziałam w sobotę wieczorem u pana Verniere.
Marta mysiała o swym ojcu, do którego Daniel Savanne podobny był rzeczywiście zadziwiająco.
— Pana? — zapytał sędzia śledczy.
— Tak.
— I on był podobny do mnie?