Doktór Bordet nie zapomniał obietnicy, jaką dał biednej chorej.
Tego wieczora czcigodny wikary z Saint-Ouen przybył do łoża śmiertelnego Germany, wyspowiadał ją, rozgrzeszył, namaścił ostatniemi Sakramentami i opuścił ją dopiero, gdy już gotowa była na śmierć, jak prawdziwa chrześcianka.
Doktór powiedział matce Aubin:
— Spodziewaj się pani bardzo bliskiej katastrofy... Dnie, a nawet godziny pańskiej lokatorki są policzone.
— Biedna kobieta... biedna matka! — wyszeptała właścicielka zajazdu, bardzo wzruszona — O ile będę mogła, będę ją uspokajała w jej chwilach ostatnich.
Germana gasła widocznie, jak lampa, w której braknie coraz bardziej płynu do palenia.
Czuła, że od niej życie ulata, ale zapewnienia pana Bordet o losie jej córki, spowiedź, która, zatarłszy winy przeszłości, oczyściła jej duszę, wszystko to dawało jej spokój wielki.
Germana gotowała się do wielkiej podróży, bez niepokoju o przyszłość ukochanej Marty.
Było to 28-go grudnia zrana.
Pogoda była posępna, chłód przenikający.
Chora spędziła noc bardzo źle, tracąc resztki sił.
Marta, siedząc na stołeczku tuż przy łóżku, ści skała w dłoniach swych rękę matczyną i pożerała oczy-