Henryk Savanne podał rękę Magloirowi.
— Zacny z pana człowiek!.. dzielne masz serce! — rzekł.
Mańkut zmieszany, nie wiedział jak się ma uwolnić od tych powinszowań, któremi go obsypywano.
Znalazł wreszcie na to sposób.
— Tak — podchwycił — to, cośmy uczynili, jest dobre... To był nasz obowiązek... Ale pomyśleliśmy tylko o matce umarłej; pozostaje jeszcze dziecko żyjące, sierota, sama jedna na świecie.
I wskazał biedną Martę, która zwolna przychodziła do siebie, dzięki staraniom pani Aubin i Weroniki.
— To prawda — odrzekł siwowłosy Szymon. — Trzeba pomyśleć i o niej także...
— Co się z nią stanie? — ktoś się odezwał.
— Przecież nie zapominajmy o Dobroczynności publicznej.
Odźwierna z fabryki Ryszarda Verniera przysłuchiwała się tej rozmowie.
— Czyż Dobroczynność publiczna — odezwała się — może wychowywać tę sierotę, jakby ją wychowywała kobieta? czuwać nad nią, jak matka przybrana, któraby ją
kochała jak swą własną córkę?..
Weronika urwała nagle, lecz zaraz dodała przygłuszonym głosem:
— Tak... jak swą własną córkę... I ja miałam córkę, alem ją straciła... Jabym wychowała tę dziewczynkę... otoczyłabym ją opieką... pieszczotami... Przypominałaby mi moje dziecko..
Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/88
Ta strona została przepisana.