Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Opodal, wsparta na poręczy łóżka, stała młoda dziewczyna, zapatrzona smutnie w dogorywającego brata. Bujne jasno blond sploty spływały na jej ramiona, łagodne błękitne oczy, zwracała bezustannie na matkę i brata. Cała ta piękna postać dziewczęcia przypominała owe młodociane męczennice z pierwszych wieków chrześcijaństwa, tak świetnie odtwarzane przez włoskich malarzy.
Była to Berta.
Chory poruszywszy się na łóżku, wyszepnął: Pić...
Berta z przygotowanej flaszeczki nalała przeznaczoną, dozę, a wsunąwszy lewą rękę pod plecy cierpiącego, unieść go usiłowała.
— Pij ukochany!... wyszepnęła, przybliżając łyżkę do ust chorego.
Tkliwa ta prośba jak gdyby zagalwanizowała młodzieńca. Spojrzał na siostrę i uśmiech niewysłowionego przywiązania ukazał mu się na ustach.
— Dziękuję siostrzyczko... odrzekł przygasłym głosem; i chciwie połknął napój podany.
Lekarstwo przepisane przez Edmunda Loriot wywarło skutek natychmiastowy. Po upływie kilku minut zniknęło senne odrętwienie w jakiem był pogrążony. Blade jego policzki zarumieniły się lekko, zagasł blask gorączkowy w jego spojrzeniu.
Podniósłszy się sam na łóżku, ujął rękę siostry i do ust ją przycisnął, szepcąc:
— Berto... och!... Berto... jak ty jesteś dobrą!
Wyrazy te chorego wzruszyły matkę i córkę. Długo powstrzymane łzy wybiegły z ich serc zbolałych, spływając obficie na policzki.
— Płaczecie? powtórzył smutno chory. Dla czego płaczecie? Czyżem wam coś przykrego powiedział?