Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Lada chwilę... Godzina jego przybycia się zbliża.
— Ach! jakiż zacny to człowiek... mówił chory dalej.
— Zacny, poświęcający się, wspaniałomyślny, — dodała pani Leroyor. Mamy w nim nietylko lekarza, ale i najszczerszego przyjaciela.
Berta nie odezwała się wcale, żywy wszelako na jej twarzy rumieniec przekonywał, że ten o którym mówiono, nie był jej obojętnym.
— Czyliż zdołamy mu się wypłacić za jego nademną trudy i starania? — wyszepnął chory z cicha.
— Ach! zawołała Berta, nie myśl o tem... nie myśl... i nie troszcz się o to! Przy tych wyrazach rumieniec coraz jaskrawiej występował na jej blade oblicze.
— Jesteśmy tak biedni teraz!... — mówił dalej młodzieniec — Od dwóch miesięcy przykuty do łóżka nie jestem w stanie nic literalnie zarobić. Nasze oszczędności wyczerpują się zwolna... i oczekuje was nędza, straszna... czarna nędza!
Na jego wychudłej twarzy zawidniał wyraz rozpaczy. Zalał się łzami.
Berta wraz z matką przestraszone mogącem zaszkodzić mu wzruszeniem, zbliżyły się do łóżka.
— Mylisz się drogie dziecko, wyrzekła pani Leroyer. Pieniądze wychodzą wprawdzie, lecz w każdym razie zawsze nam coś jeszcze pozostanie. Mamy prócz tego trochę biżuterji, bieliznę, których to sprzedaż w ostatnim razie pozwoliła by nam żyć do czasu twego wyzdrowienia.
— Wasza biedna biżuterja... wasza bielizna... oto jedyne źródła utrzymania! — szeptał z bolesnem wzruszeniem. — Och! nie mów lepiej matko, nie mów o tem co chciałbym sam ukryć przed sobą!... Z tego to właśnię pochodzi mój niepokój i przestrach. Gdybym umarł... natenczas co z wami biedaczki... sieroty... się stanie?...