Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/105

Ta strona została przepisana.

Umrzeć tobie... tobie, mój synu?.. zawołała Leroyer ze drżeniem. Ach!... niewymawiaj tego słowa więcej! Nie powtarzaj go... jeżeli chcesz ażebym żyła!... Czuję albo, wiem, że to by mnie zabiło!
— Błagam cię bracie, zaklinam!.. ozwała się Berta, odpędź te smutne myśli, które tobie tak szkodzą i nas zabijają zarazem! Jestem silną i zdrową, mogę pracować, a mój zarobek wystarczy na skromne nasze potrzeby. Gdyby się nawet przeciągnęła twoja rekonwalescencja, niedoznamy biedy... Na niczem nam zbywać nie będzie. Doktor Loriot jest tak bezinteresownym, pozostawi nam czas do postarania się o fundusz potrzebny na zapłacenie mu honorarjum... Wszak mama powiedziała przed chwilą, że jest on naszym przyjajacelem... nieprawdaż. Proszę więc raz jeszcze porzuć te troski i obawy, oczekuj spokojnie wyzdrowienia, a przyjdzie ono, doktór upewnił mnie o tem.
Chory potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Jakto... nie wierzysz w swe bliskie uzdrowienie? zapytała pani Leroyer, ukrywając straszny ból w sercu.
— Wierzę, moja matko, we wszechwładne miłosierdzie Boże... Wierzę iż losy nasze spoczywają w Jego ręku... Jeżeli przeznaczy mi dłuższe życie, żyć będę...
Po raz to pierwszy biedny młodzieniec wyraził swoje zwątpienie. Słuchając go obie kobiety, zaledwie zdołały powstrzymać łkanie.
Atak kaszlu bardziej silnego i trwającego dłużej niż poprzednie, rozdzierał piersi dogorywającego.
Po jego czole spływał pot zimny kroplami. Kilka kropel krwi ukazało mu się na ustach.
Berta pośpieszyła otrzeć je chustką, ażeby ukryć przed matką ów objaw straszliwy.
— Przeklęty kaszel! — wyszepnął, opuszczając głowę na poduszki. Kiedyż to wszystko skończy się nareszcie?