Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach, szepcąc cicho:
Boże mój Boże!.. w tobie jedyna nadzieja... zlituj się nad nami!
Nieszczęśliwa matka zaczęła pojmować, iż śmierć lada chwilę mogła jej wydrzeć ukochane dziecię. Wiedziała, że jej syn był ciężko chorym, ale dotąd łudziła się nadzieją, że przy staraniach światłego lekarza wkrótce do zdrowia powróci słowem, walczyła przeciw rzeczywistości.
Teraz rozprószyło się złudzenie. Straszliwa prawda ukazała się jej bez osłony, rozpacz przytłaczała biedną kobietę.
Berta od dawna wiedziała o groźnej chorobie brata, z bohaterską jednak siłą ukrywała to przed matką.
Nagle wśród smutnej tej sceny, zadźwięczał dzwonek w przedpokoju.
— Doktór przybywa! — zawołało dziewczę. I pobiegła otworzyć.
Był to w rzeczy samej Edmund Loriot.
Odbłysk radości opromienił zasmuconą twarz dziewczęcia, na którą znowu wybiegł rumieniec.
— Witam panie Edmundzie!... — wzszepnęła. Oczekujemy niecierpliwie pańskiego przybycia.
Doktór ujął podaną sobie rękę siostry chorego, i uścisnął ją ze drżeniem.
— Jakże się miewa nasz pacjent zapytał. Czy zaszła od wczoraj jaka zmiana?
— Stan jego zdrowia jest tenże sam, osłabienie tylko zwiększyło się nieco.... Kaszel napastuje go częściej, jest to sprawozdanie co do strony fizycznej. Co zaś do moralnej, to biedny mój brat zaczyna tracić wiarę, jako go dotąd podtrzymywała. Zaczyna wątpić o możliwości ratunku... smutnieje... Lękam się o niego... tem więcej że i mnie braknąć już poczyna odwagi. Tracę je, ujrzawszy płaczącą mą matkę... Śmierć jego i ją powiedzie do grobu!