Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Szybkim rzutem oka, ściskając tą gorączkowo rozpaloną rękę, Loriot stwierdził złowróżbną zmianę, która nastąpiła od wczoraj u dogorywającego. Zachował wszelako spokój zewnętrzny, niczem nie zdradzając tego, co się w nim działo.
— Witam cię, doktorze!... — rzekł chory przygasłym głosem.
— No! Jakże czujesz się dzisiaj, mój drogi pacjencie? rzekł Edmund, nasłuchując uderzeń pulsu.
Ludwik Abel w milczeniu wzruszył ramionami, co znaczyło:
— Dla czego pytasz mnie o to? Wszakże znasz mój stan lepiej odemnie.
— Kaszle częściej i silniej doktorze, ozwała się pani Leroyer. Tu rozwinęła chustkę pokrytą krwawemi plamami, jaką ocierano usta chorego.
Edmund niemogąc wyjawić prawdy, a niechcąc kłamać, milczał. Poruszył tylko głową, zamieniając z Bertą znaczące spojrzenie.
Chory, który wzroku nie puszczał z doktora, pochwycił w przelocie owo spojrzenie.
Nie trzeba było więcej, aby rozświetlić mu wszystko.
Biedny chłopiec zblednąć niemógł, będąc i tak marmurowo bladym, ale na jego oblicze wystąpił żywy rumieniec.
Po raz drugi wyciągnął rękę do Edmunda, a zmusiwszy go aby się pochylił nad łóżko, szepnął mu na ucho:
— Jestem mężczyzną... mam odwagę... Nie ukrywaj nic doktorze przedemną... Na co mnie łudzić? Koniec już ze mną... wszak prawda? Czuję to... odgaduję... Życie moje trzyma się na włosku... a ten włosek jutro przeciętym zostanie. Nieprawdaż?
Loriot, pomimo swoich lat młodych, był obecnym przy wielu konających. W bezustannem zetknięciu się z cierpieniem ciała i duszy sam się hartował. Widok tej ostatniej