Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/110

Ta strona została przepisana.

walki człowieka pomiędzy życiem a śmiercią uczynił go nie powiemy zobojętniałym, lecz zimnym, co z resztą przytrafia się wszystkim lekarzom. Jest to łaska, udzielona powołanym do tego zajęcia. Mimo to, drgnął, posłyszawszy słowa umierającego. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce, jego oczy napełniły się łzami.
Nie odpowiadając konającemu, bo i cóż niestety mógł odpowiedzieć, położył mu palec na ustach na znak milczenia.
— Co syn mówił do pana? — zapytała z trwogą pani Leroyer.
— Nic takiego, coby mogło panią zaniepokoić. Nasz chory radby zasnąć i właśnie przepiszę lekarstwo, jakie mu tak pożądany sen sprowadzi.
Tu zbliżył się do biednej matki, która ubezwładniona wsparła się na fotelu.
— Panno Berto, dodał, — prosiłbym o papier i pióro.
Dziewczę pośpieszyło położyć na stole, co było potrzebnem do pisania.
Kreśląc receptę, Loriot myślał sobie:
— To już ostatnia!... Biedna matka... siostra!... Dwie biedne sieroty!...
— Udzielaj pani co kwadrans łyżkę tego lekarstwa choremu, dopóki sen nie nadejdzie, — rzekł doktór, zwracając się do Berty.
— Zlecenie pańskie najskrupulatniej wypełnionem zostanie.
Edmund podszedł teraz do pani Leroyer.
— Jakże pani czujesz się dzisiaj? zagadnął.
— Źle bardzo, niepewność i smutek, zabijają mnie...
— Uzbrój się pani w odwagę... zaklinam!... prosił tkliwie. — Trzeba walczyć z boleścią i starać się je pokonać. Stan zdrowia pani potrzebuje starań nieustannych, najzupełniejszy spokój jest tu koniecznym.