Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Spokój... dla mnie?... Czyż go mieć mogę? — powtórzyła z goryczą. I poruszeniem ręki wskazała łóżko na którem jej syn dogorywał.
— Na co mi życie? wyszepnęła cicho; na co? jeżeli mam jego utracić.
— Zapominasz pani o swojej córce?..
— Masz pan słuszność... wiem o tem, ale co począć, gdy teraz nie mogę myśleć jak tylko o nim...
Tu wstawszy z krzesła, ujęła pod rękę doktora i przeszła z nim do przyległego pokoju.
— Chcę wiedzieć prawdę!... zawołała z podrażnieniem bliskim obłąkania, zamykając drzwi za sobą... Masz że pan jakąkolwiek nadzieję uratowania mojego syna. lub też go sądzisz być nieodwołalnie zgubionym?
— Żądasz pani prawdy oto jest ona, rzekł Loriot, zbierając całą siłę ducha ażeby nie kłamać. Medycyna nie posiada środków na zwalczenie tej choroby. Życie syna pani spoczywa w ręku Boga, cud tylko jeden może go ocalić.
— Pan zatem pomódz nic już nie jesteś w stanie?
Młody doktór milczał, niemogąc zdobyć się na odpowiedź.
Nieszczęśliwa matka, śmiertelnie blada, wzniosła oczy w niebo z wyrazem dzikiej rozpaczy, i załamała ręce, wzniósłszy je po nad głowę. Otwarła już usta aby wygłosić złorzeczenie przeciw nieubłaganemu losowi, jaki wydziera jej ukochane dziecko.
— Powstrzymaj się pani..! wyszepnął żywo Edmund, zastanów!... chory usłyszeć cię może!...
Te kilka wyrazów powstrzymały wybuch rozpaczy, jakiej spodziewał się doktór. Pani Leroyer opuściła głowę na piersi w milczeniu, potoki łez spłynęły na jej wychudłe policzki.
Loriot wpatrywał się w nią przez kilka sekund z głębokiem politowaniem, poczem wrócił do pokoju chorego.