Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Do widzenia! drogi przyjacielu... dziś wieczorem... rzekł, ujmując rękę konającego, jaka obecnie była lodowato zimną. Do widzenia... Nie trać odwagi.
Biedny młodzieniec wzniósł wzrok ku niebu. Uśmiech smutnej rezygnacji ukazał mu się na ustach, krwią zbroczonych.
— Odwagi?... wyszepnął, mam ją...
Doktór, niemogąc dłużej znieść tej tak bolesnej sceny, wyszedł, skinąwszy na Bertę aby szła za nim, i oboje znaleźli się w pokoju, gdzie pani Leroyer nieruchoma, blada, zalana łzami, stała jak posąg boleści.
— Doktorze... zapytała Berta wspierając bezwiednie rękę. na jego ramieniu, ażeby się utrzymać, ponieważ siły ją opuszczały; doktorze... powiedz czy mój brat ujrzy jutro wschód słońca?
— Każ pani przygotować w aptece lekarstwo, odparł wymijająco Loriot. Przybędę tu dziś wieczorem.
Dziewczę zrozumiało dla czego nie odpowiedział on na jej zapytanie. Zakrywszy twarz rękoma, wybuchnęła łkaniem.
Edmund uścisnął z lekka jej rękę.
— Pomyśl pani o swojej matce, — wyszepnął wskazując tę biedną kobietę która zatopiona w niemej rozpaczy, nie dostrzegła nawet ich obecności.
— To prawda... odpowiedziało dziewczę. Winnam pamiętać że ja jedna na świecie jej pozostanę, ażeby czuwać po nad nią.
— Jedna tylko? — nie! mówił Edmund. Ja wraz z panią będę czuwał po nad nią... Będę się starał zastąpię jej syna...
— Dzięki doktorze... och! dzięki!... za twoją przyjaźń i poświęcenie, jakie całym sercem przyjmuję w imieniu mej matki.