Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/114

Ta strona została przepisana.
XXI.

— Ależ cię to znuży... utrudzi, moje ukochane dziecię, odrzekła pani Leroyer siadając przy wezgłowiu łóżka. Pomnij że doktor nakazał ci bezwarunkowe milczenie.
— Mniejsza o to... Muszę z tobą matko pomówić. Posłuchaj...
Gwałtowny atak kaszlu wstrzymał mu słowa na ustach.
— Widzisz ot... widzisz... wyjąknęła z trwogą pani Leroyer; skoro tylko nie usłuchasz doktora, powraca ten kaszel przeklęty!...
— Cóż mi już dzisiaj pomódz lub zaszkodzić może, odparł obojętnie chory. Z resztą i lepiej ażeby to raz już się skończyło! Podaj mi matko rękę... przysuń twą głowę do mojej i patrzaj mi w oczy.
Pani Leroyer spełniła żądanie syna, patrząc nań wzruszona, pomięszana, drżała jak w febrze.
— Matko!.. zaczął umierający, usiłując z najwyższym wysiłkiem woli utrzymać tę krótką nitkę wiążącą go z życiem, matko!.. posłuchaj mnie uważnie... ale bez łez, jęków i rozpaczy... odważnie... z rezygnacją...
— Słucham cię, drogie dziecko... odpowiedziała wdowa na wpół nieprzytomna prawie. Cóż chcesz mi powiedzieć?
— Pragnę cię przygotować do tej najsroższej boleści, jaka cię spotkać może...
— Synu! krzyknęła bledniejąc, synu!.. mój synu!...
— Nie przerywaj mi!... wyszepnął. Żądałem od ciebie odwagi i rezygnacji i żądam jej powtórnie... żądam w imieniu mojego ojca!...
Usłyszawszy te słowa nieszczęśliwa, drgnęła jak gdyby uderzona w serce iskrą elektryczną. Jej twarz pokryła się trupią bladością, a oczy zaświeciły blaskiem dzikiej rozpaczy. Podniosła się wyprostowana, patrząc na walczącego ze śmiercią: