Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Ach! pani... wyjąknęła dziewczyna ze drżeniem, — złodzieje byli tu u nas tej nocy...
— Złodzieje? — powtórzyła Klaudja w osłupieniu.
— Tak pani i to cała banda!
Pani Dick-Thorn przypomniała sobie ów hałas, który ją obudził wśród nocy, ztąd wydawało się jej być słusznem twierdzenie służącej.
— Widziałażeś tych złodziei? — zapytała.
— Dzięki Bogu, nie! pani... inaczej ze strachu byłabym umarła!
— Zkąd wiesz zatem, że oni tu byli?
— Znalazłam wycięty kawałek szkła na podłodze w kuchni, a oprócz tego spostrzegłam w szybie wyciętą dziurę, widać tędy weszli... Trzeba zawezwać policję... bo oni nas zabiją... zabiją.
— Bez krzyków! — zawołała nakazująco wdowa. Żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża. Dzień jasny, obecnie; a jeżeli złodzieje byli tu w rzeczy samej, to uciekli, od dawna.
Wracaj do swoich zajęć; ja przepatrzę czyli nie pozostawili gdzie śladów swojej bytności.
Służąca pospieszyła wypełnić rozkaz swej pani, a Klaudja Dick-Thorn wbiegłszy z pośpiechem do swego pokoju, wyjęła z pod poduszki pęk kluczów a wszedłszy do buduaru otworzyła biurko w którym się znajdowały resztki jej majątku.
Na szczęście znalazła wszystko w porządku.
— Bądź co bądź, przyznać potrzeba, że ci mniemani złodzieje byli porządnymi ludźmi, wyrzekła z uśmiechem, skoro nic nie zabrali. Lecz co to wszystko znaczy? Miałożby się przywidzieć coś tej dziewczynie?
Wróciła do kuchni, by osobiście zbadać twierdzenia służącej, jakim zmuszoną była przyznać słuszną zasadę.