Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/141

Ta strona została przepisana.

— Niewiedziałeś o tem?
— Kiedyś mi ojciec nadmienił, lecz zapomniałem. Skorzystam z udzielonej mi rady, ale nie będę trudnił księcia dzisiaj moją prośbą. Chciałbym go tylko zobaczyć.
— Jak zechcesz.
Jednocześnie jakiś mężczyzna wyglądający z pozoru na urzędnika, wyszedł z Ministerjum i zwrócił się do fjakra, oczekującego w tyle, po za bogatemi pańskiemi ekwipażami.
Mijając się z Janem-Czwartkiem na chodniku, spojrzał na niego. Drgnął i przystanął, wpatrując się uporczywie w rzezimieszka.
Trwało to tylko minutę, poczem pewien, iż się nie myli, podszedł i ujął go za rękę.
Jan nie zbyt czysty na sumieniu, stanął przerażony. Śmiertelna bladość twarz mu pokryła a nadrabiając zuchwałością:
— Co pan chcesz odemnie? zapytał.
— Mam ci powiedzieć słów kilka, — odparł Jobin, wracający właśnie od naczelnika spraw wewnętrznych, któremu oddał pakiet powierzony sobie przez swego zwierzchnika.
— Ze mną pomówić... odrzekł łotr, usiłując uwolnić się z rąk agenta.
— Pan się mylisz... Ja pana nieznam wcale!
— Ale ja znam ciebie... i znam doskonale!
— To być niemoże!..
— Jesteś Janem-Czwartkiem.!. inaczej zwany Słowikiem... szepnął mu na ucho Jobin. Nie zaprzeczaj daremno... Poznałem cię za pierwszym rzutem oka.
Rzezimieszek postanowił bronić się zuchwale.
— Przypuśćmy, gdyby tak było?.. Któż pan jesteś?
— Jestem policyjnym agentem.
— Cóż zatem? Odbyłem przeznaczoną mi karę. Spłaciłem mój dług sprawiedliwości, i niemam żadnych obrachunków z policją. Pytam powtórnie, czego pan żądasz odemnie?