Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Podarte łachmany, jakie miał na sobie, i twarz uczerniona sadzami, czyniły go przerażającym. Przyjęły go też dwa okrzyki trwogi.
Jeden wybiegł z piersi pani Amadis, która przestraszona schroniła się w kąt pokoju, drugi, wydała Estera oszołomiona przestrachem usiłując podnieść się na łóżku.
Jerzy pamiętał o wskazówkach Klaudji.
Aby usunąć podejrzenia, potrzeba było utrwalić mniemanie, że złodzieje wkradli się do willi.
Zerwał więc zegarek i broszę ze szyi omdlewającej ze strachu pani Amadis, a uciekając, wywrócił lampę.
Ciemność zapanowała w pokoju, oświetlona jedynie dogasającymi głowniami na kominku.
Kochanek Klaudji zwrócił się ku kolebce niemowlęcia.
Miał je już pochwycić i zdeptać nogami, gdy Estera osłabiona, umierająca prawie przed chwilą, zerwała się jak lwica ku obronie dziecka, zasłaniając swem ciałem tę drogą dla siebie istotę.
— Zbrodniarzu! — zawołała, — nie stąpisz ani kroku dalej!
Zbliżał się do niej, i podniósł zaciśniętą pięść w górę, aby uderzyć ją w piersi.
Uchyliwszy się, młoda kobieta, uniknęła ciosu, a w przystępie wściekłości dochodzącej do szału pochwyciła dwiema rękomi za gardło markiza, zaciskając je, jakby obręczą żelazną.
Pani Amadis ochłonąwszy z przerażenia krzyczała z całych sił:
— Na pomoc!... mordercy... złodzieje!..
Jednocześnie zadzwoniono gwałtownie do drzwi willi.
Jerzy na wpół uduszony, usiłował napróżno uwolnić się z tego żelaznego uścisku. Nie był w stanie wyzwolić się z tych drobnych palców, wpojonych w gardło głęboko, których siłę zdwajała zaciekłość.