W chwili, gdy Paweł Leroyer wyjeżdżał z Paryża, młody książę kończył pisać testament, nad którą to czynością spędził noc bezsennie.
Wsunąwszy zapisany arkusz w kopertę, położył na niej napis:
Włożywszy to w drugą kopertę, zapieczętował dużą herbową pieczęcią i zaadresował:
poczem zadzwonił na kamerdynera.
— Widzisz ten list? — rzekł do niego.
— Gdybym niepowrócił dziś w południe, oddasz go na pocztę.
— Rozumiem i spełnię rozkazy.
Za chwilę przybyli świadkowie Zygmunta.
Zabrał się i odjechał wraz z niemi.
O dziewiątej z rana, minut dziesięć młody książę de la Tour-Vandieu padłszy śmiertelnie raniony ręką Włocha Corticelli, wydał ostatnie tchnienie.
O tejże samej prawie godzinie Paweł wchodził do mieszkania swojego stryja.
Spojrzawszy nań doktór, przeraził się rozpaczliwym wyrazem jego oblicza.
— Co się stało? — zawołał.
— I jął wypytywać szczegółowo Pawła o jego położenie z taką dobrotliwością, że biedny człowiek ośmielony tem; wyznał mu wszystko.
— Mocno się dziwię, — rzekł pan Leroyer, — że zamiast trapić się nadaremnie, niezgłosiłeś się do mnie natychmiast. Służę ci najchętniej czternastoma tysiącami franków, które przyjm jako zaliczkę na przyszłą twoją po mnie sukcessję.
Czternaście tysięcy franków!... to kapitał, o jakim Paweł nigdy nie marzył! Ze łzami wdzięczności dziękował zacnemu starcowi za ocalenie sobie życia, więcej niż życia, bo