Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Chcąc uniknąć tych podziękowań, starzec zabierał się do wyjścia.
— Nie wrócę dziś zapewne do Bruuoy, — rzekł biorąc kapelusz, — przygotujcie mi zatem łóżko u siebie. Niewiem jak prędko do was przyjadę, zatem nie czekajcie i bądźcie o mnie spokojni.
Paweł jak wierny, miał wyjść zarówno, wyszli więc razem oba, doktór wsiadł do fjakra, nieproponując wszakże synowcowi aby mu towarzyszył, mniemany bowiem list księcia Zygmunta zalecał najgłębszą tajemnicę.
Odszedł więc mechanik pożegnawszy stryja.
— Jedź do hotelu na plac Bastylji, rozkazał woźnicy pan Leroyer, pragnąc przedewszystkiem zabrać maleńkiego syna księcia de la Tour-Vandieu, którego zostawił pod opieką właścicielki oberży, a dopełniwszy to, wrócił z dziecięciem do oczekującego na siebie tegoż fjakra.
— A teraz na plac Zgody, — zawołał, — tuląc pod płaszczem dziecię.
Powóz potoczył się szybko.
Paweł Leroyer tymczasem szedł na bulwar Beaumarchais’go, sądząc, że tam z łatwościę fjakra odnajdze, wszak skutkiem poczynającego padać gęstego deszczu, a ztąd popytu na powozy, zastał stację opróżnioną.
Iść pieszo z placu Bastylji do Courbevoie, znużonemu ranną wycieczką, było niepodobna. Przywoływał spotykanych fjakrów, ale woźnice tychże, jak bywa podczas niepogody, nie raczyli mu nawet odpowiedzieć.
Wreszcie na bulwarze du Temple, w pobliżu kilku teatrów, spostrzegł stojącego dwukonnego fjakra z zapalonemi latarniami.
Pobiegł doń, otworzył drzwiczki i wskoczył wewnątrz.
Wynajmujesz mnie pan na kurs, czy na godziny? — zapytał woźnica.
— Na godziny.