Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/183

Ta strona została przepisana.

— Dla Jana-Czwartka. Mógłby nas kiedy spotkać, a poznawszy, chciałby wyzyskiwać, strasząc wyjawieniem tajemnicy.
— Ach! jak ty jesteś przezorną,, jak przewidującą!..; zawołał markiz z uwielbieniem.
Otworzywszy drzwi piwnicy, wypuścili uwięzionego w niej Czwartka, któremu Klaudja kazała przywdziać przywiezione z sobą ubranie i podała do ręki pięć luidorów.
— Oto wyrzekła, połowa umówionej sumy, po skończonej robocie otrzymasz resztę, a teraz jedźmy!
Kazała mu usiąść na koźle obok siebie, Jerzy wsiadł do powozu, który wyruszył kłusem przez Elizejskie pola do Paryża.
O trzy kwadranse na dziesiątą, zatrzymał się na placu „Zgody“, w pobliżu „Zwodzonego mostu“.
Nie było jeszcze wówczas gazowych latarń na ulicach Paryża. Plac był opustoszały i ciemny, deszcz padał.
Jerzy wysiadłszy z fjakra, zwrócił się w stronę „Zwodzonego mostu“ i oczekiwał.
Doktór Leroyer jeszcze nie przybył.

XXXIV.

Tak upłynęło kilka minut. Zegar pałacowy wydzwonił dziesiątą godzinę, poczem dał się słyszeć odgłos zbliżających kroków.
— Doktór nadchodzi... pomyślał Jerzy.
Był to w rzeczy samej doktor Leroyer, trzymający na ręku i otulający płaszczem dziecię Zygmunta. Zatrzymał się przed markizem, który pomimo ciemności poznał go, a raczej odgadł.