Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/185

Ta strona została przepisana.

Paweł Leroyer uwzględniając nieszczęście biednego woźnicy, wynagrodził go sowicie, i wśród podziękowań Loriota, rozpoczął pieszo dalszą swą podróż.
Dorożka jaką kierowała Klaudja była tymczasem już na moście Neuilly. Z chwilą wjazdu na most zwolniła biegu.
— Nadeszła chwila działania, wyszepnęła do siedzącego obok siebie Jana-Czwartka. Jeżeli chcesz zyskać wolność i pieniądze, zabierz się natychmiast do roboty.
— Cóż mam robić? — zapytał.
— Weź ten sztylet, ja zatrzymam powóz. Zeskoczysz z siedzenia... Obaj mężczyźni znajdujący się w fjakrze wysiądą... Wemkniesz się po za nich i uderzysz nożem między topatki tego, który trzyma dziecię na ręku. Staraj się jednak zabić go odrazu, poczem wrzuć ciało przez parapet do rzeki. W tensam sposób postąp i z dzieckiem.
— Dobrze... wyszepnął Czwartek.
— Możnaby sądzić iż się obawiasz... Drzysz cały...
— Drżę... ale nie z bojanźi... Przemokłem do kości... Drzę z zimna...
Klaudja wyjęła z kieszeni butelkę.
— Wypij tę maderę, — wyrzekła, — to cię rozgrzeje i doda ci odwagi.
Jan-Czwartek wychylił jednym tchem płyn z flaszki.
Doskokałe! wyszepnął, jak to łagodzi!
Kochanka Jerzego zatrzymała konie. Markiz z doktorem wysiedli oba.
Klaudja zawróciwszy powóz w stronę Neuilly, zatrzymała go o sto kroków dalej.
— Gdzie my jesteśmy? zapytał doktór.
— W pobliżu miejsca, gdzie na nas oczekuje książę Zygmunt. Pójdź pan... odparł Jerzy.
Stryj Pawła, nie badając więcej szedł za swym przewodnikiem. Jan-Czwartek mknął cicho w tyle po za niemi.